BartekGM Wiki
Advertisement

Wcześniejsza część odcinka

Bowiem przeszło 3 lata później, trzeciego września, 2007 roku naszej ery, spod skrzydeł, a raczej obślizgłych pośladów niejakiego kuger interactive, wykluła się kontynuacja tego bumelanctwa w formie gry wideo, pod jakże srogim podtytułem, The Zoo Race. I pojawienie się tej makabryczności, tak mocno odcisnęło swoje piętno na umysłach graczy na całym globie, że swego czasu, paru jeśli nie parunastu moich widzów, wręcz domagało się, by ukazała się w moim cyklu. Podobnie jak poprzednik, wyścig ogrodu zoologicznego również posiada swoją oficjalną stronę www, która jakimś cudem hula po dziś dzień. I choć aktualnie prócz banera, będącego paliwem dla naszych koszmarów, znajduje się link do pobrania tego szubrawstwa za kompletną darmochę, to te siedem lat temu nie mieliśmy takich luksusów. Wówczas, by skosztować tej niebiańskiej wręcz uczty w całości, musieliśmy zapłacić siedemnaście dolców i siedemdziesiąt siedem centów, co biorąc pod uwagę tamtejszy kurs waluty, stanowiłoby niecałe pięćdziesiąt polskich złotych. Pięć, kurwa, dych. Jednego Kazia Wielkiego. I jeśli myśleliście, że perypetie Noego był koszmarem tysiąca i jednej nocy, to naprawdę nie chcecie stawać w szranki ze zwierzęcymi derbami. Przygotujcie więc sobie sporą dawkę znieczulenia, bo czas zanurzyć się w wirtualnej srace jakich mało. Niech niebiosa mają nas w swej opiece! Lecz zanim dojdzie do nieodwracalnych zmian w naszym układzie nerwowym, i w bóg wie czym jeszcze, wprzódy rzućmy okiem na odbiór tych nieczystości w sieci.

I tutaj sytuacja rysuje się o wyraźniej, lecz rzecz jasna z niekorzyścią dla projektantów tych fekaliów. O ile kolejne przygody Noego, zupełnie jak te ubiegłe, zyskały poklask na dwóch niszowych portalach Internetowych, chrześcijańskim Krajst Sentert game Riwius, oraz tym, skoncentrowanym na rodzinnym graniu, gdzie kolejno otrzymały 83 i 77 punktów na sto możliwych, to tym razem, obsypywanie pochwałami prędko miało swój nieuchronny koniec. Albowiem w zaledwie dwa miesiące od premiery tej miernoty, ujawnił się głos zdrowego rozsądku, w postaci dosadnej recenzji na plaingames.com, która to zwieńczona została notą, PÓŁ GWIAZDKI, na 5.

Gdy dwukrotnie klikniemy lewym przyciskiem na ikonę tej szkarady, po czym przewiniemy logotypy znanego nam z prekursora sześć engine, oraz samych programistów, któremu towarzyszą odgłosy bardziej niż niepokojące, z miejsca ukazuje się przed naszymi ślepiami, taki oto maszkaron. Na burym jak smoła tle, wlepiono rzutem na taśmę, garść różnokolorowych napisów wystruganych pośpiesznie w paincie, które miały w zamierzeniu służyć jako logo tytułowe, gdzie swój występ zalicza też, najbardziej odpustowa czcionka znana Internautom, podkreślona w dodatku gorejącą czerwienią. Pod tym, parszywa kompania znana z jedynki, śmiga po ekranie z krztyną bambusowych kijków, wepchniętych im na siłę do siedzenia. Po obu stronach planszy, niestrudzenie biega, zniewolone przez Noego bydło, które z braku laku zaczyna popierdalać ku nieznanemu, na niewidzialnych bieżniach. Za kursor służy nam czarnobiała tygrysia prawica. Jeśli zaś chodzi o jazgot, to po chwili jego przesłuchania, czułem nieznośne kłucie w oponach mózgowych, przed oczami miałem mroczki, a do tego doszedł ucisk w żołądku ze wściekłości. Już wiem, że czeka mnie wizyta u onkologa, a nawet nie zdążyłem prześlizgnąć się po powierzchni tego czarciego pomiotu. Za jakie kurwa grzechy.

Ta niebanalna intryga pełna zwrotów akcji, otwiera się od rozmowy dwóch wielkich umysłów, na temat przypowieści o arce Noego, której to bacznie się przygląda portret Alberta Ajnsztajna. Naczelna bibliotekarka w jajowatych patrzałkach, która wabi się Hanna, po spytaniu się noszącego frak Rubena, czy ten poważnie wierzy w tę historię, i uzyskaniu odpowiedzi twierdzącej, odwraca się na pięcie i zaczyna się rubasznie śmiać. By jeszcze bardziej ostudzić i tak już chłodną atmosferę, kapryśnica z przylizanymi kłakami, proponuje naszemu elegantowi połknąć w całości jakiś słownik, encyklopedię bądź książki historyczne. Oburzony jej zaczepkami modniś, odpowiada, iż wolałby przeczytać jakieś tomiszcze na temat stworzeń ze świata zwierzęcego, na co Hanka z hukiem wlatuje do niego z stertą pokaźnych lektur. Warto też zwrócić uwagę na kroczącą nieopodal paniusie, która w sekundzie od pojawienia się męczyduszy, postanawia w jednej chwili, opuścić miejsce zdarzenia. Tak czy siak, jednym z tych utworów okazał się być, wyścig kreatur, co z miejsca uformowało u Rubena myśl, czy taki rajd, mógłby istnieć za czasów dobrze nam znanego brodacza, i nie mam tu na myśli Dziadka Mroza. Na to nasz babsztyl postanawia ponownie splunąć jadem sarkazmu, co owocuje tą sceną, którą puszczę Wam bez jakiejkolwiek edycji. *2:24-2:40* Jej twarz mówi sama za siebie. Jeśli jednak to dla Was nie było wystarczająco przerażające, to zaledwie chwilę później wszyscy zamieniają się w żyjątka, a Benek, który zamienił się w nosorożca noszącego czapę wikinga, wydaje taki oto odgłos. I pozostaje mi zadać tylko jedno, sakramentalne pytanie. Czy ktoś poddał się lobotomii przed napisaniem tego bohomazu?

Jak można przypuszczać po pokazanej przeze mnie chwilę temu kat scence, bądź nawet po samym przedtytule tej obstrukcji, wszystko się tutaj skupia wokół aspektu wyścigowego. Wybierając jednego z ośmiu czworonogów, nieznacznie różniących się statystykami, bierzemy udział w wyścigu, na jednej z ośmiu lokacjach wraz z trzema innymi rumakami, z intelektem na poziomie ameby, czy innego pantofelka, którego nagrodą jest zaszczytne miejsce na podeście zwycięzców. Wduszając szift wrzucamy kręgowcom drugi bieg, kontrol z kolei, uaktywnia u nich kangurzy krok, a leżące na mapach frykasy, służą naszym pupilom jako dopalacze. Byśmy jednak nie mieli drogi usłanej różami, deweloperzy postanowili rzucić parę kłód pod nogi w trakcie naszych maratonów. Od przeróżnych zakrętów, w które ledwo się mieścimy dostępnymi kobyłami, aż po zastawione na podłożu pułapki, wprawiające kierowanego przez nas mieszkańca zoo w osłupienie, dosłownie i w przenośni, bądź rozwidlające się drogi, które nie raz wprawiają grającego w zakłopotanie. Warto także pochylić się nad samym wachlarzem zwierzątek, który zawiera w sobie niesłychanie oszałamiające okazy. Będziemy mogli wejść w skórę wścibskiej Hanusi, która przeobraziła się w pustą szkapę, taszczącą na szyi niebieską tasiemkę. Pumę zwącą się Kain, która prócz predyspozycji na poszukiwacza przygód, ma także piracką czapę. Znanego ze wstawki początkowej przeistoczonego Rubena, który biorąc pod uwagę jego odzienie, dorabia sobie jako wiking. Świnię Priscillę mającą na łbie cylinder, bo czemu kurwa nie. Owcę o imieniu Sef, nie mylić z syf, dumnie dźwigającą białoniebieską wstęgę. Zwącą się Betania niedźwiedzicę, z ozdobnym nakryciem głowy na łepetynie. Owcę noszącą imię Gad, która dzierży ze sobą pióropusz. Oraz wreszcie tygrysicę Tamar, posiadającą zielony amulet. Rak z przerzutami jest wręcz gwarantowany.

Jako, iż spartakiada zwierzyńska należy gatunkowo do gry wyścigowej, to jej elementem koronnym jest tutaj model jazdy, a raczej chodu. Stworzenia popierdalają po marszrutach jak trabant po przejściach. Przy choćby minimalnym dotknięciu lewej bądź prawej strzałki, kontrolowane przez nas patałachy, zaczynają gwałtownie zbaczać z utartej ścieżki. Po oderwaniu paluchów od klawiszów służących za ruch, nasze bydlęta wręcz na zawołanie drętwieją. W momencie gdy zaczynają pływać, a raczej ospale przedzierają się przez wodę, jakby to był kisiel potraktowanym ciekłym azotem, doznają konwulsji tak wzmożonych, że sięgają one skali Richtera. A podczas wykonywania susów charakterystycznych dla torbaczy, sięgają zenitu do takiego stopnia, że zdarza im się wbić czepem w nieopodal zawieszony sufit. Byśmy jednak nie utracili ducha rywalizacji podczas tego furiackiego wyścigu, milusińscy zostali obdarzeni w pasek wytrzymałości, który to mogą uzupełnić wpierdalając wspomniane przeze mnie delikatesy, które zostały porozrzucane po całym kursie. Problem w tym, że dodatkowy zastrzyk adrenaliny mija dosłownie po paru sekundach, a przyklejone do deptaku łakocie, są wręcz mikroskopijnych rozmiarów, dzięki czemu by mieć z nich jakikolwiek pożytek, jesteśmy zmuszeni wręcz się naszym bydlakiem zatrzymać, by dane jadło pochłonąć. Przez to jakakolwiek frajda z gry, prędko zamienia się w istną gratkę dla niewybrednych koprofagów.

Wartą dostrzeżenia jest również kwestia dostępnych w tym barachle tras, w ilości aż ośmiu. W pełnej przeróżnych łuków i innych krzywizn na wzgórzach Hanki, musimy stawić czoła robotom drogowym, krukom srających białymi plackami, jak i również wodospadom, zrzucanym przez pomagierów włochacza wybuchającym beczkom, oraz drewnianym belkom, z których łatwo można wpaść do żrącej biegunki. Pieczara skrywa przed nami dziesiątki sarkofagów, trupie czaszki, zgniatające nas na miazgę belki, oraz labirynty pełne podobizn samego Wszechmogącego, które to przemieniają się w metaliczne bloczki po ich muśnięciu. Na Ulicach Rubena czekają na nas gejzery plujące zieloną plwociną, woda na kwasie, tuby, z których odbijamy się na trampolinie prosto do jakiejś mieściny, która została opanowana przez plagę toczących się krzaków, wyjętych wprost z łesternu, jadowitych komarów, oraz gotowej zdeptać każdego szajki słoni. Dzielnicę Priscjli, pełną ślepych zaułków, palników, które podsmażają nasze cztery litery, czy też zapierających dech w piersiach tunelów kanalizacyjnych. Safari Sefa zaś kryje pod swoim korcem całe pokłady koszmaru, od dinozaurów, które wskrzeszone z martwych zaczynają wpierdalać ciuchcię na jakimś moście, aż po spotkanie sam na sam z inną kolejką, które to spotkanie zostawia blizny na naszej psychice, do końca naszego bytu. Poza moimi zdolnościami pojmowania, jest również etap w Galaktyce Gada, zamykający się lotem wprost na księżyc na sylwestrowej rakiecie. Wierzcie mi, naprawdę chciałbym to zmyślić. Poziom zatytułowany Detonatorem Betanii, zawiera strzelanie z armaty naszymi pupilami, bombowce wypluwające ze swoich kuprów wybuchowe fajerwerki, tudzież zgraję zdeformowanych szczurów żądnych krwi. A na ostatek dostajemy w ryło, wystrzeliwaniem zwierzyn z katapult, przebijanie się ich cielskami przez szkło, a także zmasowany atak eksplodujących balonów. Peta byłaby zapewne wkurwiona.

Jednak to, co naprawdę przechodzi jakiekolwiek granice absurdu, doświadczymy w trybie imprezy. I na pierwszy, bądź nawet drugi rzut oka wszystko zapowiada się niewinnie. Na planszy wyboru prócz paru różnych biblijnych przyśpiewek, mamy też cieszącą się grupkę pacholąt, której aż nogi się rwą do tańca. Nie wygląda, żeby się zanosiło na miażdżący rozpierdol naszych komórek mózgowych. Szybko jednak sprawy przybierają niespodziewany obrót, gdy tylko zobaczymy upichcony przez tych pazernych bęcwałów teledysk. I byście mogli w pełni zrozumieć moje zdziwienie, zademonstruję to wam w pełnej okazałości, bez jakiejkolwiek edycji. *filmik* I jedyne co mi się ciśnie w tej chwili na słowa, to zdanie. Co do kurewskiej kurwy właśnie zobaczyłem? Nawet najsilniejszy wybielacz nie jest mi w stanie wymazać z pamięci obrazów, które na zawsze wypaliły się w moim umyśle. To jest w istocie, prawdziwa definicja szaleństwa.

Nasze bodźce są bombardowane z każdej możliwej strony, także od tej wizualnej jak i dźwiękowej. I gwoli przypomnienia,The Zoo Race ujrzało światło dzienne w roku 2007. Warto zaznaczyć, że był to rocznik, który obrodził w takie tytuł jak bajo szok, pierwszy mas efekt, czwarta odsłona sagi call of duty, o kraj zisie już nie wspominając. Na tle wspomnianych przeze mnie produktów, druga część dziejów Noego, swoją prezencją przypomina leśnego dziadka, który ukradkiem dostał się na spotkanie bankierów. Żyjątka ponownie wyglądają tak, jakby wyrwały się ze stołu operacyjnego Pana Układanki z cyklu Piła. Tekstury nałożone na modele oraz tereny, wielkością przypominają druczek umieszczony na tylnej części zapałek. Cienie nie mają racji bytu, a stwierdzenie, że efekty specjalne są srakogenne, byłoby strasznym niedomówieniem. Po drugiej stronie spektrum mamy audio i cóż, tutaj również bieda wręcz wylewa się z głośników. Odgłosy towarzyszące pływaniu rozbrzmiewają jak koń wpierdalający kostkę masła, w trakcie marszu nasze uszy doświadczają pohukiwań, którym niedaleko do brodzenia gumiakami po kałużach, a pomrukiwania fauny skwituję milczeniem. Jako ciekawostkę można zaliczyć fakt, iż tym razem zatrudniono do pracy nad podkładem muzycznym, iście operową śpiewaczkę. Szkoda tylko, że utwory, którym użycza swojego głosu, zostały skomponowane przez tych samych chałturników co ta z poprzedniej odsłony przygód Noego.

Jednak kroplą, która przelała czarę goryczy są tutaj technikalia oraz ogólnopojęta stabilność programu. Gdy w odpowiedni sposób zaczepimy się naszą bestią o daną przeszkodę, po czym zaczniemy sukcesywnie wzbijać się w górę, będziemy wisieć w ten sposób do końca rajdu, bez jakichkolwiek szans na wydostanie się. Czasem na naszej drodze upatrzymy przeciwnika, który na naszych oczach rozpływa się w powietrzu. Zdarza się, że po wpadnięciu na zawalidrogę, nasz mustang wzniesie się w przestworza. Kiedy wystarczająco długo będziemy kicać na wzgórzach, zdołamy przykleić się do niewidzialnej ściany. A Ci bardziej spostrzegawczy podczas uroczystego rozdania nagród, na którym triumfator wywija na parkiecie, mogą wypatrzeć taki oto obrazek. Tutaj chyba komentarz jest zbędny.

Podsumowując, przygody Noego oraz The Zoo Race to wcielone spierdoliny, na które szkoda nawet poświęcić jednego bita transferu. To tak jakby panowie z kuger interactive, postanowili wejść w kamasze twórców poprzednich chrześcijańskich deprawacji, by wskoczyć wraz z łopatą do dna jakie wówczas oni osiągnęli, ażeby dokopać się jeszcze głębiej. Nasze oczy i uszy atakuje, oprawa wyjęta z przełomu epok. Historyjki opowiedziane w obu tych knotach, przechodzą ludzkie pojęcie. Inteligencja konkurentów jest porównywalna z tą jednokomórkowców. Dodatkowe tryby są przydatne jak smoking menelowi. Mapy, z którymi mamy nieprzyjemność obcować, są najzwyczajniej w świecie dysfunkcyjne. A kod tego szmelcu, jest mniej stabilny, od menela wracającego z libacji pod wpływem. No na miłość boską, łatwiej by było wcisnąć członek w przegrodę tostera, niż doszukać się tutaj chociażby najmniejszej zalety. Gdyby Bóg odnotował, że jego imię jest utożsamiane z tego typu fuszerkami, prawdopodobnie strzeliłby sobie piorunem w łeb. Jednostki odpowiedzialne za te ścierwa, powinny wpierdolić na czczo wszystkie płyty, których użyli podczas produkcji. Wolałbym by Rudolf wepchał mi naostrzone poroże do dupska bez wazeliny, niż kolejny raz brać się za ogrywanie tych szpargałów. Dlatego życzę Wam, byście w te jak i inne Święta Bożego Narodzenia, nigdy nie dostali pod choinką ścierw podobnej jakości. I tym optymistycznym akcentem, przejdźmy do ocen.

Advertisement