BartekGM Wiki
Advertisement

Witam w kolejnym odcinku mojego programu. Steamowa usługa Greenlight to furtka dla mniejszych niezależnych twórców, którzy mimo braku wydawcy mogą się popisać kreatywnością oraz niekonwencjonalnym myśleniem. Przynajmniej w teorii. Jest to także miejsce, w którym ścierają się nawzajem kreatywne tytuły z intrygującym pomysłem na siebie, oraz te stanowiące cegiełkę do potoku szamba, zalewającego cały sklep. I te ostatnie najczęściej przybierają formy, robionych na jedno kopyto pierwszoosobowych produkcji, polegających na przetrwaniu apokalipsy zombi z elementami wytwarzania przedmiotów, oraz czerpiące garściami ze slendera i amnezji, horrory z perspektywy pierwszej osoby. Nie wspominając już o niepokojąco rosnącym trendzie, jakim jest wrzucanie przykładowych projektów z bibliotek juniti, z niechlubnym junit zji na czele. I dzisiaj zajmiemy się produktem z tej drugiej kategorii, czyli dreszczowcem, która w dodatku została umieszczona w kosmosie. Jak projektantom udała się ta sztuka, i czy może się ona chociaż w najmniejszy sposób mierzyć z takimi przebojami gatunku, jak Obcy: Izolacja? Cóż, zaraz się przekonamy. Tak więc, bez zbędnych ceregieli, zapraszam do oglądania!

Gra Cargo 3, została splunięta na stronę główną serwisu cyfrowego steam, dnia 8 grudnia 2014 roku, za sprawą winczji games, spółki pochodzącej z Krakowa, której to omawiany gniot był ich początkiem kariery w branży elektronicznej rozrywki. Jak głosi opis tego barachła na witrynie gabena, jest to futurystyczna pierwszoosobowa gra akcji. Zawiera ona unikalny i realistyczny nastrój, nawarstwiające napięcie oraz pogłębiający się strach, a wszystko zostało oblane autentycznością, pozwalającą wejść w skórę bohatera oraz intensywną rozgrywką. Oczywiście jak na prawdziwego greenlightowego wypierda przystało, prócz sprytnie napisanego zobrazowania, będącego stekiem bzdur zachęcającym jedynie naiwniaków do zakupu, nie mogło zabraknąć także profesjonalnego podejścia do wszechobecnej krytyki. Od obowiązkowego już pozbywania się niewygodnych opinii wraz z użytkownikami, oraz odpowiadania na nieusunięte w gburowaty sposób, dochodzi również edycja niepochlebnych sądów, wraz z przymuszaniem ich do zmiany postawionej oceny. Gdy jednak próba perswazji nie pomagała, twórcy by podwyższyć sobie ogólną średnią z pozytywnych recenzji, postanowili za pośrednictwem swoich prywatnych kont, wstawiać wychwalające ich dzieło na lewo i prawo recenzje. A gdy moderatorzy, którzy to nie godzili się na taką farsę, rzucali światło na sprawę, Ci natychmiastowo obrywali banem od samych deweloperów. Zanim jednak przejdziemy bezpośrednio do tej szkarady, sprawdźmy jak się sprawy mają w recenzjach pisanych na portalach internetowych.

Oczywiście dzisiejszym wytworem zajęło się pewne towarzystwo recenzenckie ze wschodu. I wcale nie mam na myśli niezawodnego absolut games, a raczej trzymające na uboczu i nieco mniej znane roitpixels, które oceniło dokonania krakowskiego studia na półtora punktów na dziesięć. Czeka nas prawdziwa uczta.

Tuż po uruchomieniu aplikacji, przeczekaniu bełkotu o prawach autorskich, obejrzeniu emblematów anril endżin, producentów, oraz filmu wprowadzającego o którym wspomnę za chwilę, przed naszymi oczyma ukazuje się ekran tytułowy. Na drugim planie miga falująca zamazana poświata, na nią został nałożony krwawiący jak zarzynana świnia logotyp gry, a w tle przygrywa utwór, który po półtorej minuty znika i już nigdy się nie pojawia. Wszystko idzie zgodnie z planem, do momentu przejechania kursorem na białe napisy. Wtedy to program skutecznie gwarantuje nam opad szczęki, dźwiękami rodem z ośmiobitowej konsoli. Czy to miało być jakieś żerowanie na nostalgii starszych wyjadaczy, symulacja futurystycznych komputerów, czy może jakieś jajko wielkanocne bądź inny ukryty bajer? Jedno jest pewne, to plaskacz w stronę potencjalnego konsumenta. Zostawiając jednak kwestie estetyczne, otrzymujemy cztery kategorie opcji, w których prócz zmiany języka na piętnaście możliwych, oczywiście bez polskiego, bo jakże by inaczej, mamy także pełną paletę opcji graficznych, od prozaicznych rozdzielczości aż po takie cuda jak głębie pola, błysk soczewki czy niedrożność otoczenia, cokolwiek to znaczy, pełen spis klawiszologii oraz możliwość dostrajania dźwięków muzyki i odgłosów, przy pomocy skali od jednego do dziesięciu. Od pierwszych chwil widać, że będzie to doświadczenie godne pożałowania.

Historia, a raczej ochłap fabuło podobny, rozgrywa się w 2249 roku. Ludzkość penetruje wszechświat w poszukiwaniu nowych naturalnych zasobów i źródeł energii. Organizacja zwana korporacją, która została założona w wyniku ujednolicenia mniejszych firm górniczych, posiada całą flotę statków kosmicznych, z czego jeden, czyli tytułowy kargo trzy, należy do trzeciej generacji kontenerowców. Ten zostaje użyty do eksploracji złóż umiejscowionych 10 lat świetlnych od Ziemi. My z kolei wcielamy się w skórę podobno charyzmatycznego Sorena Krejna, byłego komandosa który jest zarazem pasażerem sputnika, który trafia do kolonii kopalnianej argos 9, w której to dowiaduje się o losie swojej rodziny, z którą stracił kontakt. Okazuje się, że planeta to jeden wielki pierdolnik, wszyscy z jego ekipy pod wpływem minerałów zamieniają się w przebrzydłe mutanty, a my musimy stawić nimi czoła. Oczywiście dziur w fabule jest więcej niż w durszlaku potraktowanym paroma seriami z karabinu maszynowego i dynamitu, każde zdanie rodzi coraz więcej pytań i nieścisłości, a sama narracja została prawdopodobnie napisana na kolanie podczas trzyminutowej jazdy autobusem. Ale co ja tam wiem, wszak to ma być nowoczesny niezależny horror. Tu nie chodzi o zasianie jakiejś ciekawej intrygi, czy jakąkolwiek logikę, tylko o przeraźliwy strach, który zmiecie nas z fotela. 

Tak więc jak w produkcji, która miała od początku paraliżować graczy strachem przedstawia się rozgrywka? Oczywiście wcielamy się w jakiegoś przypadkowego woźnego z dorodnym wąsiskiem, który znalazł się w niewłaściwym miejscu i czasie. Tym razem jednak nie zbieramy kluczy, run czy innych czarodziejskich artefaktów, a magnetyczne karty do otwierania drzwi w trzech wersjach kolorystycznych. Już sama myśl przyprawiła mnie o gęsią skórkę, a serce zaczęło mi kołatać szybciej. Na swojej drodze wycinamy w pień zmutowane istoty i inne dzieci śmieci, przechodzimy do innych pomieszczeń omijając przy okazji walające się beczki z których wylewa się kwas, znajdujemy zgubę i galopujemy wprost do zablokowanych wierzei, które to przenoszą nas dalej. Jednak w tym wszystkim najgorszy jest zdecydowanie, panujący wzdłuż i wszerz deficyt agresorów. O ile zazwyczaj jestem przeciwny wobec tego taniego zabiegu, jakim jest nieskończone wręcz odradzanie się przeciwników, to tutaj ten zabieg wręcz woła o zaimplementowanie. Bowiem w przeciwieństwie do omawianego w poprzednim epizodzie Likwidatora, gdzie kohorty diabelskich bytów grasowały na każdym kroku, tutaj krakowscy programiści postanowili olać to ciepłym moczem. Dzięki temu po zabiciu tych czterech, bądź czasem pięciu łamag na poziom, czeka nas tylko buszowanie nochalem po ścianach, pustka i głusza, która to pogłębia narastającą z każdą chwilą migrenę.

W skład kolektywu naszych niepełno sprytnych koczkodanów wchodzą między innymi, niosące na plecach dorodnego garba żywe trupy, bądź innymi słowy zombi, które przy bliższym kontakcie machają w nas prawą łapą, podczas gdy drugą trzymają się za mięsień piwny. Mamy skulonych gamoni z ostrzami zamiast rąk o imieniu slaszer, z pomarszczoną głową i rozciętą klatką piersiową, którzy machają swoimi piłami w amoku gdy tylko się nadto zbliżą. Ukrywające się w zlewiskach skorpiono podobne kreatury nazwane pełzaczami, poruszające się na kleszczach, które popierdalają jak naspidowany gepard. Oraz wreszcie ogromnej postury szefów, bossów wręcz, którzy w chwilę mogą położyć nas swoją piąchą oraz krzywym badylem, gdy tylko zapędzą nas w kozi róg. I o ile wszystko na papierze wygląda obiecująco, to po chwili można stwierdzić, że ich intelekt jest w tak opłakanym stanie, iż niejeden panel podłogowy pokonałby ich w przedbiegach w teście na inteligencję. Prócz wręcz obowiązkowego podążania w naszą stronę prostą linią, zapewne sprawdzaną jeszcze poziomicą, mamy także różne inne kwiatki. Raz kiedy przeciwnik wejdzie do nas przez drzwi wejściowe, po chwili postanawia się odwrócić w ich stronę i się w nie wgapiać. Innym razem będziemy świadkami parki, blokującej się za beczułkami. A kiedy indziej, będziemy podziwiać zgrabne ruchy istnej primadonny. No po prostu ubaw po pachy. W łajnie. 

Bronie, jak inne aspekty tej perełki, również wykonano z pieczołowitością. W swoim posiadaniu mamy chociażby wykonaną z kruchego plastiku latarkę, która nie świeci i potrzebuję parunastu uderzeń na zgładzenie jednej pokraki. Klucz francuski, którego główką napieprzamy w nacierające mięso armatnie. Wiertarkę, w której pierwszy tryb strzału polega na, co zaskakujące wwiercaniu się w napotkane niedojdy, a drugi z kolei, wysyła niebieską wiązkę lasera zadającą bardziej krytyczne obrażenia. Z kolei prawdziwą gratką jest mini gan, ukryty w czeluściach korytarzy, który miał w zamierzeniu stanowić nagrodę dla najbardziej wytrwałych szperaczy. Zgrzyt pojawia się w momencie, gdy zaczniemy z tego gnata korzystać. Wtedy bowiem orientujemy się, że straciliśmy swoje cenne minuty na uzyskanie jednego z najchujowszych, albo nawet i najchujowszego karabinu maszynowego kiedykolwiek umieszczonego w historii gier wideo. To tak jakby szambo nurek za godziny ciężkiej harówki w kanałach, jako wynagrodzenie otrzymał wtrącenie z powrotem do szamba, tyle że bez kombinezonu. Warte zachodu w chuj. Zresztą, pozostałe pukawki są również siebie warte. Świder nie robi większego wrażenia na potężniejszych nieprzyjaciołach, a nad giwerami naładowanymi śrutem gracz nie ma większej kontroli. Ogólnie rzecz mówiąc, strzelanie nie daje chociaż grama uciechy. 

Oczywiście w produkcji, gdzie naszym głównym celem jest zbieranie kart, i bynajmniej nie tych kolekcjonerskich, bo program takowych nie posiada, nie mogło się obejść bez koncertowo spierdolonego projektu poziomów. Zamiast powykręcanych wielopoziomowych i monstrualnych kompleksów, otrzymujemy jedynie skromne korytarzyki na jednym piętrze, ale i tak nie przeszkodziło to twórcom w dorzuceniu paru, naprawdę znamienitych smaczków. Prócz kilku krwiożerców na krzyż, przeszkadzać nam będą wspomniane wcześniej, napełnione żrącą substancją baryłki, umieszczone tuż obok kałuży parzących wymiocin. Innym razem znajdziemy się w pomieszczeniu wypełnionym ogniem z dna piekieł. Przy zbrojowni przeciążonej automatami, za pomocą których jesteśmy w stanie uzupełnić nasze braki, w zdrowiu, pancerzu bądź amunicji, możemy znaleźć furtkę do pewnego mrocznego pomieszczenia, a dokładniej czterech ścian wypełnionych tylko i wyłącznie wodą. Okazjonalnie trafimy tam na czerwone światełko, które zaczyna przesuwać się wraz z naszym bohaterem. A czasem znajdziemy pokój pełen wiatraków, szlamu i śmiercionośnego gazu, żrącego nam japę. Jednak inwencja twórcza projektantów osiąga swoje apogeum w momencie, gdy nadziejemy się na całkowicie puste komnaty. Na potęgę posępnego czerepu, czy ludzie odpowiedzialni za te etapy, podczas ich wyklepywania grali w piccolo?

Oprawa audiowizualna jest zaskakująca z tego względu, iż grafika nie wypala nam oczu. Owszem, jak na rok 2014, szału nie robi i dupy nie urywa, ale biorąc pod uwagę inne cacuszka, które otrzymały na steamie zielone światło, jest naprawdę w porządku. Modele monstrów oraz oręża wykonano z dbałością o detale. A z kolei tekstury, jeśli w ogóle zdołamy się na jakąkolwiek natknąć, nie są rozciągnięte jak kondom na fujarę i prezentują się należycie. Wrażenie niestety psuje kiepskie oświetlenie, które ma problemy z cieniowaniem i rozjaśnianiem, efekty specjalne w postaci dymu i krwi, oraz animacje, które delikatnie mówiąc, prezentują się blado. Natomiast co się tyczy dźwięków, powodują one przewlekłą biegunkę. Pomijając dźwięki w meni głównym, rodem z Pegasusa, mamy także utwory, które brzmią jakby rój os wpadł do strun fortepianu. Podczas atakowania pokurczy, te wydają dźwięk zapłakanego niedźwiedzia, który dopiero co wpadł w pułapkę, a gdy szarżują rozbrzmiewają tak, jakby chciały sobie odczyścić gardło z flegmy starożytnym sposobem. Z kolei odgłosy broni, a w tym także i wiertarki, buczą jak wyjęte z alfa Centauri. Niestety, pasjonaci marnej gry aktorskiej mogą poczuć się zawiedzeni, gdyż kreatorzy mający do dysponowania budżet wielkości trzech gum turbo, nie pokusili się o dodanie narratora do początkowego filmiku.

No i przyszedł czas na śmietankę, czyli błędy wszelakie oraz stabilność. Mimo iż kod został oparty na Unreal engine 3, który już parę ładnych lat na karku ma, to i tak nie przeszkodziło to autorom na jego kompletne zdewastowanie. Aplikacja gubi klatki jak trędowaty kończyny, dzięki czemu działa skokowo od dwunastu do trzydziestu klatek na sekundę, jedynie sporadycznie zahaczając o magiczne sześćdziesiąt. Zdarza się, że po zabiciu pierwszej lepszej maszkary, gra zamiera na parę sekund niczym słup soli. Ekrany ładowania potrafią rozwlec się nawet do minuty i po upływie tak długiego czasu, tekstury nie doczytują się do końca. O ile nie zdarzy nam się wpaść do limbo, to z pewnością władujemy się na paradę konusów popierdalających kan kana. Niekiedy makabryczni oprawcy zablokują się o drzwi, jednocześnie przetrzymując i nas. A jak wieść gminna niesie, gdy będziemy mieć wystarczająco szczęścia, spostrzeżemy olbrzyma unoszącego się w powietrzu.

Zbierając wszystko do kupy, Cargo 3 to wyrób naprawdę niskich lotów, nawet biorąc pod uwagę silną konkurencję na steamie. Racja, może nie zasługuje tak bardzo na znak Teraz Chujnia, bo ma swoje przebłyski w postaci grafiki, niepowodującej obrzęku oczu, oraz od biedy fabuły, ale i tak w sumie otrzymujemy doświadczenie równie przyjemne co noszenie bielizny ze szklanej waty. Mamy wysysającą z człowieka radość rozgrywkę, od której Dalajlama by wyrzucił komputer, przegryzł kabel od myszki i pierdolnął fikoła w najbliższą ścianę. Bezmyślnych przeciwników, którzy błąkają się po kiepsko zaprojektowanych etapach w ilościach pojedynczych. Całkowicie bezużyteczne bronie pozbawione odrzutu czy poczucia ciężaru. Oraz dziurawy wyklepany kod źródłowy, przez co błąd na błędzie i błędem pogania. Jeśli więc macie problemy z bezsennością i próbowaliście wszystkiego, z pewnością idealnym panaceum na waszą dolegliwość będzie kargo trzy. Gwarantuję, że już w sekundzie po przyciśnięciu guzika start, będziecie spać jak zabici. Wolałbym wydrapać sobie oczy papierem ściernym poprawiając tarką serową, i być jednocześnie podtapiany przy pomocy krowiego moczu, niż kiedykolwiek przejść chociażby jeden etap tej końskiej spierdoliny. I tym optymistycznym akcentem, przejdźmy do ocen. 

Advertisement